W piątek, 4 lipca, w Galerii Patio Suwalskiego Ośrodka Kultury odbył się wernisaż wystawy malarstwa Jana Murawskiego. W otwarciu wystawy wziął udział sam autor wraz z żoną a także Czesław Renkiewicz, Prezydent Suwałk, który wręczył Marianowi Murawskiemu Herb Suwałk jak dowód uznania za działania na rzecz Suwałk. Dzieła Mariana Murawskiego będzie można podziwiać do 17 sierpnia.
Marian Murawski urodził się 26 marca 1932 roku w Podleszczewie koło Suwałk, malarz, grafik, ilustrator książek, głównie dla dzieci i młodzieży. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie w 1960 roku z wyróżnieniem rektorskim (dyplom w pracowni prof. Józefa Mroszczaka w dziedzinie grafiki użytkowej oraz w pracowni prof. Wojciecha Fangora w dziedzinie malarstwa).
Państwo Murawscy od lat wspierają suwalski samorząd. Między innymi wsparli finansowo budowę pomnika papieża Jana Pawła II. A w tym roku dwukrotnie przekazali do suwalskiego MOPS akcesoria dziecięce, które będą oddane mieszkańcom Suwałk ubiegającym się o jednorazowe świadczenie z tytułu urodzenia dziecka oraz rodzinom zastępczym z małymi dziećmi.
- Chciałbym serdecznie podziękować Państwu za to jaką sympatią i dobrym sercem obdarzacie nasze miasto – mówił Czesław Renkiewicz, Prezydent Suwałk w trakcie wernisażu – To niezwykle budujące, że są tacy ludzie, którzy bezinteresownie niosą pomoc.
Wystawa „W Bożej Paszczy” jest wspomnieniem dzieciństwa Mariana Murawskiego. Tak o jego pracach i dorobku artystycznym pisze Paweł Drabarczyk.
„Jako dziecko Murawski lubił kłaść się na wznak wprost na ziemi i patrzeć ponad siebie, wyobrażał sobie wtedy, że sklepienie niebieskie jest tak naprawdę podniebieniem paszczy Boga, który połknął świat niczym wieloryb Jonasza. Tu, na polsko-litewskim pograniczu, boża gardziel nie zawsze była opiekuńcza; ani przyroda, ani historia nie oszczędzała mieszkańców krainy „wietrznych wyżyn, jezior i świerkowych lasów”, jak o Suwalszczyźnie mawiał Czesław Miłosz. Północna, surowa mała ojczyzna, ulepiona z podstawowych ingrediencji, takich jak ziemia, woda, polodowcowe głazy i drewno, połączonych zaprawą mitów i legend, stała się dla ilustratora i malarza, nigdy nie wyrzekającego się dziecięcej wrażliwości, inspiracją na całe twórcze życie.
Marian Murawski od zawsze oglądał swój świat jak gotową kreację artystyczną, swego rodzaju wielki ready made. Półżartem zwykł mawiać, że prekursorami instalacji artystycznych byli polscy chłopi. Pozorny bałagan wiejskich podwórek, szczerbate płoty, części maszyn, tu jakaś kosa, tam drabina czy brona, to dla niego układ, kompletna kompozycja, „martwa natura pejzażu”. Ze składników tego ludzkiego, podlegającego prawom rozkładu rozgardiaszu wyprowadza swoje formy i kolory. Zbutwiałe deski, porośnięte mchem i porostami szalunki chylących się domów, liszaje pleśni i nacieki deszczówki to dla niego fakty estetyczne. Kształtują jego paletę na równi z eterycznymi tonami nieba i ziemi. Obu najlepiej zimowych.
W tym zredukowanym, zimnym środowisku urodzony w Podleszczewie malarz wyszukuje subtelności, sublimuje. Jeśli prawdą jest, że Eskimosi znają dziesiątki określeń na śnieg, mogliby z pewnością wykorzystywać obrazy Murawskiego jako materiał poglądowy do nauki swojego języka. Malarz zdał się zapomnieć o powiedzeniu „biały jak śnieg”, na jego płótnach pokrywa śnieżna zawsze ma swoją niepowtarzalną gęstość i barwę, determinowaną porą dnia, konsystencją powietrza, humorami słońca i stanem nieba. Zasada barwnej sublimacji z powodzeniem znajduje zresztą zastosowanie także w przedstawieniach tego ostatniego.
Letnia przyrodnicza bujność jest dla malarza zbyt oczywista i nie zasługuje na artystyczną uwagę. Gdy Murawski bierze na warsztat drzewa, to niemal bez wyjątku te ogołocone z liści przez jesień. „Owszem, lubię te zielone, letnie, ale prawdziwie malarskie są te bezlistne, obnażone, wtedy dopiero mają swoją formę” – wyznaje. Takie właśnie pojawiają się choćby na obrazie „Zima 42”. Od drzew zahibernowanych, wiodących swoje zimowe życia utajone blisko do drzew martwych. Można by rzec, że na obrazach Murawskiego różnica semantyczna między drzewem a drewnem się zaciera. Jedno i drugie liczy się jako malarska forma, ale też nośnik nastroju.
Na wielkich płótnach Mariana Murawskiego elementów wyobrażonych jest zwykle niewiele. „Przed nami ogromne przestrzenie płócien wypełnione przedmiotami i konstrukcjami, liniami i kolorami, całkowicie pozbawione anegdoty” – pisał o tym malarstwie Andrzej Matynia. Rzeczywiście, naocznie podanej anegdoty tu nie ma, tym właśnie radykalnie różnią te obrazy się od prac, z których Marian Murawski jest znany najbardziej, książkowych ilustracji. Jednocześnie chyba każdy z nich z anegdoty wywodzi swój żywot: z odwiecznie krążących pod chłodnym suwalskim niebem podań, powtarzanych przy łuskaniu fasoli opowieści, klechd i bajań, indywidualnych impresji i przygód. Wreszcie z dramatycznych wojennych historii.
Ową anegdotę łatwo wprawić w ruch, ot, choćby pytając, kogo opłakują „Kukłady w chóralnym lamencie”, jak głosi tytuł jednego z płócien. „Źródłem kompozycji jest zdarzenie z czasów wojny, które widziałem jako dziecko. Spod wsi Biała Woda Niemcy prowadzili kolumnę rosyjskich jeńców. Szli wycieńczeni, żałośnie śpiewając, a po drodze jedli wszystko, co dało się włożyć do ust, trawę, papier. Raz po raz padali martwi. Za tym pochodem jechały dwie chłopskie furmanki, na których układano umarłych” – opowiada autor, projektujący wspomnienie na uczłowieczone – a może lepiej rzec ożywione? – drewniane kukły, płoty, drabiny.
Swoje losy mają również głazy narzutowe, licznie zasiedlające obrazy Mariana Murawskiego i chciwie zabiegające w ich ramach o przestrzeń. „Na Suwalszczyźnie jest ich bardzo dużo. Mniejsze wybierano z ziemi przy okazji orki, układano w spore pryzmy. Stosy kamieni pojawiały się, gdy zaczynał topnieć śnieg, wiały przedwiosenne wiatry. Jako dziecko zastanawiałem się, skąd się biorą. «To ty nie wiesz?», zdziwił się zapytany przeze mnie chłop. «Rosną – tak jak żyto, pszenica czy ziemniaki!». Uwierzyłem mu. Wziąłem jeden z kamieni i położyłem pod stodołą. Spodziewałem się, że po kilku miesiącach rosnący kamień uniesie budynek. Czekałem rok, nic się jednak nie stało, rozczarowany stwierdziłem, że kamień nie urósł ani o milimetr”. Niektóre okazy eratyków powracają jako artystyczny motyw wielokrotnie, jak choćby ów szaro-granatowo-niebieski głaz z Szubienicznych Wzgórz, który dziesiątki lat temu zaskoczył malarza na narciarskim szlaku i wprawił w zachwyt swoim monumentalnym kształtem i skamieniałą siłą.
Nie sposób zaprzeczyć, sztuka Mariana Murawskiego mocno zakorzeniona jest w lokalności. Dla wielu taki wyniesiony z „kraju lat dziecinnych” bagaż staje się nieznośnym ciężarem, a dla odbiorców pretekstem do zaszufladkowania twórczości pod etykietką „folklor”. Ci, którzy mają dość charyzmy, by posługując się językiem lokalności twórczo go przekształcić i nie doprowadzić do tego, by język ten – często w postaci strywializowanej – mówił nimi, wychodzą z tej sytuacji z tarczą. Murawski zalicza się do nielicznej grupy zwycięzców. Na jego obrazach nie znajdziemy ckliwości, cepeliady, taniego sentymentalizmu. Natrafimy za to na skomponowany bardzo indywidualnie estetyczny i duchowy ekstrakt północno-wschodniego krańca Polski.
Jak na rasowego i wieloletniego ilustratora baśni przystało, sięga Murawski na swych obrazach po przedmioty codzienne i elementarne zjawiska, jedne i drugie przepuszczając przez wyobraźnię magiczną. To co zbędne, burzące kompozycję bierze w nawias, zaprawiając to, co przechodzi artystyczną selekcję szczyptą niesamowitości i grozy.
Pamiętając o punkcie wyjścia malarza, który stanowi mocna tożsamość suwalskich inspiracji, możemy jego płótna traktować jako przyłapane na drodze prowadzącej ku abstrakcji. Ładunek wspomnień, doświadczeń i obserwacji – osobistych, a zarazem w dużej mierze wspólnych dla mieszkańców tych stron – stanowi w tym ujęciu pożywkę dla malarstwa systematycznie oczyszczającego się z konieczności odwzorowywania. Będzie to jednak abstrakcja romantyzująca, zakorzeniona w mikroświecie, karmiąca sie jego podaniami i gusłami, nasycona u swoich źródeł ludową metafizyką. Zauroczona po równi surową przyrodą, co mrokiem i jego bezcielesnymi mieszkańcami. Zda się, że wystarczy chwila nieuwagi, krótka drzemka naszego rozumu, by zza tych czysto malarskich kształtów wypełzły duchy topielców; byśmy usłyszeli zawodzenie żebrzuszcz i kukładów. Otwórzmy oczy, nadstawmy ucha.